niedziela, 6 lipca 2014

Ziemia obiecana

4 lipca.

Okazało się, że najbardziej skomplikowanym elementem przemieszczania się samolotem był pobyt na lotnisku. Bilet odbiera się w okienku A, bagaż zostawia w okienku B, a odprawa odbywa się w okienku C. Odległości między okienkami sprawiają, że trzy godziny to mega mało czasu na przesiadkę, o czym dobitnie przekonaliśmy się na megamonstrualnieturbowielkim lotnisku w Dallas.

Kiedy wysiadałem z samolotu, czułem się jakbym miał dostać ataku pełnoobjawowej padaczki. Wciąż przerażony i jednocześnie szczęśliwy, że żyję. Z perspektywy czasu przyznam, że latanie jest całkiem spoko, ale tuż po zatrzymaniu się przy rękawie chciałem po prostu jak najszybciej wyjść z tej ciasnej puszki i stanąć na ziemi. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść, a gagatkiem największym okazał się aparat urzędniczy kraju mlekiem i miodem płynącego. Istna fabryka przepustek! Wypełniając druczki należało podać swoje dane, zadeklarować, że wwozi się lub nie produkty których oni np. w swoim kraju widzieć nie chcą czyli: leki, jedzenie czy większa niż dopuszczalna ilość alkoholu. My z Jachem jak na Polaczków przystało nie wpisaliśmy nic, Janek i Monster uczciwie nadmienili, że wwożą na teren USA kotlety (:D!!!!!!!!!!), banany i czekoladę i, jak później miało się okazać, był to swoisty gwóźdź do trumny. W dużym skrócie trzepali ich kolejno na każdej z możliwych bramek :D Jednego rozebrali do rosołu i oprócz kotletów odebrali mu godność, a drugi był strasznie smutny, gdyż wg niego nie ma gorszej rzeczy niż marnowanie jedzenia a ciężko sobie wyobrazić celników opychających się smakołykami podebranymi wjeżdżającym do USA turystom (lisy pustyni, Bagin i Pablo przemycili do USA kabanosy!). Ostatecznie udało się wsiąść do samolotu do Denver i teraz dopiero zaczęła się jazda. Jazda, w końcu, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Przed wylotem udało nam się nawiązać kontakt z ks. Markiem, który stanął na rzęsach, byśmy na miejscu poczuli się jak w domu. Rzeczywistość przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Z lotniska odebrał nas pan Stanisław. Konkretny jegomość który od pierwszego momentu sprawiał wrażenie zwyczajnie swojego człowieka. Zorganizowano transport to raz, dwa to warunki noclegowe, a trzy to ogrom jedzenia, który na nas czekał. W Denver nie uświadczy się usług komunikacji miejskiej. Każdy ma tutaj samochód, piesi to egzotyka pokroju śniegu w środku maja, a odległości jakie trzeba tu pokonywać są ogromne! Denver zamieszkuje mniej osób niż Wrocław, ale miasto zajmuje hjudż powierzchnię, dołączając do tego miejscowości satelickie wchodzące w skład aglomeracji, ma się do czynienia z przestrzenią, w której bez samochodu funkcjonować się po prostu nie da. Kiedy dotarliśmy do szkoły katolickiej sąsiadującej z parafią, przywitała nas spora grupa Polaków. Cała rodzina Pana Staszka rozkazała rzucić nam torby i zapakować się z powrotem do samochodu, bo zabierali nas na pokaz sztucznych ogni. Ludzie na kocach zajmowali każdy skrawek wolnej zielonej przestrzeni. Każdy bezinteresownie uśmiechnięty, rozmowny i życzliwy. To jedna z pierwszych rzeczy, która zwróciła moją uwagę w Stanach. Inny rodzaj relacji międzyludzkich na dowolnej płaszczyźnie. Wyglądało to wyjątkowo groteskowo w zestawieniu z obchodami naszego Święta Niepodległości. Okazało się też, że filmy o kosmitach to zwyczajna ściema. Kiedy wróciliśmy do szkoły, czekała na nas kolacja. Pani Wandzia narobiła tyle zupy, że można by było nakarmić nią pułk wojska, a pierogów ulepiła sztuk 504! Dochodziła godzina 22:00 czasu górskiego co oznacza, że w Polsce dochodziła 6:00. Chcieliśmy maksymalnie wydłużyć dzień. by łatwiej było nam się zaadaptować po zmianie aż ośmiu stref czasowych. Zasnąłem w okolicach północy wiedząc, że jutro czeka nas jeszcze więcej atrakcji.

5 lipca.

Pobudka przyszła mi nadzwyczaj łatwo. Koledzy w drużynie nazywają mnie borsukiem i no raczej ma to związek z tym, że lubię łóżko z niewątpliwie ogromną wzajemnością. Owacja w kuchni kiedy do niej wpadłem o tej 8:05 praktycznie na stojąco. Śniadanie i dzida dalej gdzie koła poniosą. Van który woził nas po mieście ozdobiliśmy dwiema polskimi flagami, żeby nie było wątpliwości, kto w nim jeździ. Połowa z nas przyleciała do Denver z wybrakowanym sprzętem, więc trzeba było ruszyć na zakupy. Dotarliśmy do sklepu i banda starych koni nagle poczuła się jak dzieci w sklepie z zabawkami. 



Sprzęt można było dotknąć, przymierzyć i obejrzeć przed zakupem z każdej strony. Mistrzem jak zwykle okazał się Rudy który pokerowo rozegrał swoją akcję przy kasie. Sprzedawca zwyczajnie musiał skapitulować. Oprócz 15% zniżki dorzucił taśmę materiałową, ochraniacz na szczękę i szczęśliwi, obwieszeni nowymi gadżetami ruszyliśmy w góry. Krajobraz w Denver jest inny od czegokolwiek, co widzieliście. Miasto leży na wielkiej równinie i sąsiaduje z ogromnymi wręcz górami. Jest środek lata, a ośnieżone szczyty są na wyciągnięcie ręki. Z racji braku czasu i napiętego grafiku Pan Staszek zabrał nas na Red Rocks. 

To amfiteatr położony między majestatycznymi czerwonymi skałami. Chłopaki nawet urządzili wyścig po schodach, a Rudy odcinek który szacowaliśmy na 45s trzasnął w 17. Następnie wybraliśmy się do muzeum Buffalo Billa i na obiad. Liczyliśmy na burgery w knajpie, by uniknąć masówki i sprasowanych kanapek w sieciówkach ale ostatecznie wyszło nam to na dobre. Wylądowaliśmy w Wendy’s i oprócz tego, że wyszliśmy na czworaka, to spotkaliśmy prawdziwie podjaranego naszą obecnością pracownika. Prawie płakał ze szczęścia, kiedy robił sobie z nami zdjęcie i mówiąc szczerze takie akcje mają dla nas niesamowitą wartość. Ludzie do nas machają, życzą powodzenia, robią sobie z nami zdjęcia czy zwyczajnie zagadują o to, skąd jesteśmy, w jakim celu i czy stany są rzeczywiście ok.

Wisienka na torcie, jak się okazało, miała dopiero nadejść. Po mszy w pobliskim kościele ks. Marek zaprosił wszystkich zebranych na nabożeństwie na mały poczęstunek do świetlicy szkoły, w której przebywaliśmy. Odwiedziło nas około trzydziestu osób i robiliśmy za bohaterów z bajki. Setki pytań o samą dyscyplinę, o to jak pracujemy, by rozwijać lacrosse w kraju, o oczekiwania jakie mamy co do turnieju i o to, jak to w tej Polsce jest obecnie. Był grill, napoje ciepłe i trochę bardziej orzeźwiające, śpiewy przy akompaniamencie gitary i pianina. Serio, mała Polska i kurde blaszka, kolejny raz doświadczyliśmy tej niesamowitej atmosfery. Ci ludzie na poważnie utożsamiają się z tym co robimy i trzymają za nas kciuki na absolutnie każdej płaszczyźnie.



Znów pokazaliśmy, że elementem charakterystycznym dla lakrosa w polskim wydaniu jest to, jak bardzo, ta grupa ludzi jest ze sobą zżyta. Zdjęcia z nami zdawały się nie mieć końca, konfiguracje zmieniały się co chwila, a atmosfera sama się nakręcała. Jakbyś miał jakiś problem i gdyby gdzieś za wielką wodą powinęła się Tobie noga, do Denver uderzaj jak w dym.

U Was dochodzi 8 rano kiedy piszę ten nietrzymający się kupy elaborat. Większość paki już śpi, dołączyli do nas Patryk i Cyrek, a Janek z Synkiem i Panem Staszkiem pojechali na lotnisko po Luke’a. Jutro przeprowadzamy się do akademików University of Denver i zaczynamy działać w temacie, który aż tutaj nas wywiał. Wstajemy o 6, i ruszamy dalej, bo o 8 zbiórka pod akademikami z Trenerami i resztą kadry. Lakros w końcu nas do siebie wezwał i ludzie chyba tylko tym obecnie żyją. Na dworze w ciągu dnia marne 35 stopni i uwierzcie mi, iskry będą lecieli.


Mrówka i Pająk (i Pająk), jak oni się kochają (kochają) bo w całym Ohio (Ohio) nie ma (tu mi tekst wyleciał z głowy)… OLE!

Na koniec zagadka.

Jak nazywa się najpiękniejszy most w Anglii?
.

.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

.
the most beautiful

12 komentarzy:

  1. Rokit, Ty Wieszczu Narodowy! Super się czyta Twoje poematy!:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję. Relacja zwięzła i dowcipna. Może jakieś cytaty. I coś więcej o Panu Staszku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ej ale spoko strasznie;) pozytywnie;)

    OdpowiedzUsuń
  4. bardzo sympatiko, pozdro dla ks, Marka i ludziska z Małej Polski

    OdpowiedzUsuń
  5. Fantastyczne felietony - nie tylko mnie to jara, ale i potrafi wzruszyć T_T

    OdpowiedzUsuń
  6. Ano bardzo fajnei się czyta, po powrocie może jakaś książeczka? :)
    więcej zdjęć!!

    OdpowiedzUsuń
  7. extra to *-* więcej fotek!!!

    OdpowiedzUsuń
  8. Błażej, powodzenia! Ja też dołożyłem swoją cegiełkę (i zapożyczyłem Twoje fotki - mogłem, co?):
    http://www.papatomski.com/2014/07/lacrosse-kibicujmy-polsce-na-ms-w-denver.html

    OdpowiedzUsuń
  9. Gdzie jest wpis ?! Gdzie jest wpis?!

    OdpowiedzUsuń
  10. 27 year-old Research Assistant III Magdalene Marquis, hailing from Courtenay enjoys watching movies like The Golden Cage and Sketching. Took a trip to St Mary's Cathedral and St Michael's Church at Hildesheim and drives a Ferrari 250 GT SWB California Spider. link strony

    OdpowiedzUsuń