sobota, 12 lipca 2014

Mistrzowscy atleci.

(włączcie to sobie czytając ostatni akapit ;) )

Tak! Właśnie tak i nie ma co się z tego specjalnie wykręcać. Przedwczoraj odbyła się ceremonia otwarcia Mistrzostw Świata 2014 w Denver. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, z mównicy wieje nudą, więc nie będę się na ten temat rozpisywał. Czym chciałbym się z Wami podzielić, to wydarzenia zakulisowe. Na tym turnieju występuje lekko ponad 30 zespołów narodowych i móc być w grupie najlepszych zawodników z całego świata, jest czymś niesamowitym. Przed wyjściem na płytę stadionu (każda z drużyn wykonywała rundę z flagą wokół boiska, po czym była proszona o zajęcie miejsc na trybuni), była okazja do spędzenia troszkę czasu z zawodnikami pozostałych drużyn. Dziesiątki zdjęć z nami, nasze z nimi, rozmów setki o tym, jak to u nas wygląda, a jak u nich, czym się zajmują poza lakrosem itd. Miało się też okazję obczaić kto, w czym się na tych MŚ nosi, czyli szukałem okazji na potencjalne poturniejowe trejdy, które są elementem wręcz nieodłącznym turniejów w tej dyscyplinie. Kilka ofiar już mam i teraz trzeba tylko obmyślić plan, jak do nich dotrzeć. Niby małe piwo, ale nie każdy poleci na coś z polskiego obozu. Trzeba to mądrze rozegrać, bo asów w drużynie od takiej roboty jest wielu ;)

Kiedy zasiedliśmy na trybunie i zaczęło się nam nudzić, poszliśmy na koronę stadionu żeby coś zjeść. Po ceremonii otwarcia w perspektywie 90 minut miał rozpocząć się mecz otwarcia. Nie byle jaki, bo USA kontra Kanada, czyli dwie drużyny, które w dotychczasowej historii MŚ rozdzielały między sobą tytuły mistrzowskie. Na górze wyszło, że ceny są poza naszym zasięgiem, więc postanowiliśmy się zwyczajnie pokręcić po okolicy. Okazuje się, że na tym stadionie jakieś 90% ludzi ma mniejsze lub większe koneksje z Polską. Jeden pracuje z Polakiem, drugi miał dziadka z Polski, a trzeci był u nas na wczasach i Polskę po prostu polubił. Rozdawaliśmy autografy, pozowaliśmy do zdjęć, komuś jakiś fanatyk postawił obiad. Cholera, uczucie jest nie z tej ziemi. Nie to, że gwiazdorzymy, bo taka "sława" ma się nijak do naszej pozycji w świecie sportu, ale to zainteresowanie ludzi jest bezcenne. Każdy, z kim zamieniliśmy parę słów, życzył nam powodzenia. Reprezentowaliśmy nasz kraj w pełnym tego słowa znaczeniu i to było dla nas najprzyjemniejsze. To środowisko w ogóle ma to do siebie, że jednak wspiera każdą inicjatywę związaną z lakrosem. Rozwijanie sportów niszowych jest bardzo trudne, mając na uwadze ograniczoną liczbę środków finansowych. W 95% ludzie związani z młodszym bratem wojny to pasjonaci z krwi i kości, i wiedzą ile trzeba było zrobić, by być w miejscu, w którym się znaleźliśmy. Mecz meczem, Kanada przegrała z USA 7:10, atmosfera na trybunach (kilka tysięcy ludzi!!!!) była niesamowita, ale to znalazło się w mojej opinii gdzieś w odległym tle. Ja i moi koledzy z drużyny przez jakiś czas byliśmy na równi z największymi gwiazdami lakrosa. Liczyła się tylko radość czerpana z tego faktu i nic więcej. Byliśmy, mimo iż nie na boisku to wciąż, w centrum tego wspaniałego święta.

Przed meczem z Kostaryką na dobrą sprawę nikt nie mógł spodziewać się, co się wydarzy. Mecz można powiedzieć, że się odbył. Rozjechaliśmy ich walcem i to bardzo dosłownie. W końcu też mieliśmy okazję zmierzyć się z 80 minutowym wysiłkiem na najwyższym poziomie w warunkach dalekich od tych, w jakich rywalizujemy codziennie. Czuć różnicę, wiele osób dyszało, jakby miało paść na twarz i już nie wstać, ale mimo to gryźli trawę i walczyli do końca. Wynik końcowy to 23:1 i jest to najwyższa wygrana w historii Polskiej Reprezentacji. Jan Rydzak kolejny raz udowodnił, że jest człowiekiem z kosmosu. 9 punktów w kanadyjce z tego co mi wiadomo, na poziomie mistrzowskim, jest rekordem jeśli chodzi o pojedyncze spotkanie ;) Dzień część z nas zakończyła kolacją. Z Laxandrem mieliśmy ochotę na klasik burgiera i no cóż, wzielimy. Niby nic, ale chłopaki z jułesej nakupowali do tego wszystkiego jakieś przystawki, ja głupi jeszcze dołożyłem sobie do tego zupkę, na małe piwo też oczywiście miejsce trzeba było znaleźć, więc skończyło się tym, że z knajpy wychodziliśmy bardziej zmęczeni niż po meczu, a każdy był zgarbiony, jakby szukał drobnych na ulicy. Następnego dnia miało nas czekać mega ważne spotkanie z Turcją, które w dodatku zapowiadało się na takie z tych "na żyletki".

Nie wiedzieć skąd sztab trenerski zarządził rozciąganie o 6:30 rano. Każdy z mieszanymi uczuciami, ale jednak wziął to na klatę i pojawił się na dole. Fryzury a'la jesień średniowiecza, zaropiałe oczy i napuchnięte twarze, modelami ewidentnie nie byliśmy. Każdy z utęsknieniem spoglądał tylko na pobliską stołówkę i kiedy tylko trenerzy stwierdzili, iż jesteśmy wystarczająco elasticzni, wyrwał kto zdrowszy po porcję amerykańskich kalorii. Ja np. jadłem jak wariat bo po prostu chciałem iść spać dalej ;)

Obudziłem się pół godziny przed wyjazdem na mecz. Zaspany, zarzuciłem ręcznik przez ramię i polazłem pod prysznic. Na korytarzu panowała złowieszcza cisza i z początku myślałem, że zaspałem i pojechali na mecz beze mnie. Całe szczęście nic z tych rzeczy. Ludzie czuli stawkę i szykowali się mentalnie na ten mecz. Idąc korytarzem ciarki po plecach szły razem ze mną. Gdyby tylko ktoś kichnął to ludzie pospadaliby z tego na czym siedzieli lub leżeli, oblali by się tym, co pili albo poderżnęli sobie gardła żyletką pozbywając się zarostu  twarzy. Żyleta podczas podróży na stadion była wyjątkowo spokojna. Każdy słuchał sobie na empeczy to co uważał za rozsądne i przebierał nerwowo nóżkami. Wiedzieliśmy już wtedy, że mecz będzie inny od tych które graliśmy dotychczas.  Na dzień dobry okazało się, że zawiodło nagłośnienie i mieliśmy do wyboru albo hymn odpuścić albo zaśpiewać akapela. Chyba jeszcze nikt tak pięknie tego hymnu nie odśpiewał, jak my. Pierwszy gwizdek i jazda na całego. Gryźliśmy trawę, od zaangażowania było aż gęsto, próbowaliśmy wszystkiego ale to Turcja zaczęła ten mecz lepiej. Wyszli na prowadzenie 3:0 i atmosfera lekko zgęstniała. Po mnie to może nie tyle co spłynęło jak po kaczce, ale byłem o wynik dziwnie spokojny. Trenerzy wzięli czas i wylali na nas kubeł zimnej wody. Poskutkowało. Korki się dymiły, odrobiliśmy jedną bramkę, drugą, później to oni dołożyli swoją czwartą, ale Polaczek tak łatwo nie odpuszcza i w połowie meczu przegrywaliśmy tylko jednym punktem.
 

Po wznowieniu gry chyba nikt nie spodziewał się tego, że spotkanie będzie trwało aż cztery godziny. Przy stanie 4:4 mecz został przerwany z powodu nadciągającej nawałnicy. Burze w tej okolicy są bardzo gwałtowne, a pioruny zabijają tutaj rocznie całkiem sporo osób. Z głośników dobiegł nas komunikat proszący o opuszczenie boiska i schronienia się w pobliskim namiocie. Ulewa rzeczywiście była konkretna, ale nam bardziej przeszkadzało to, że mecz przerwano w momencie, kiedy zaczęliśmy tych Turków tłamsić. Po jakimś czasie wyszliśmy na boisko ponownie, ale mecz wznowiono tylko na chwilę. Tym razem kazano nam schronić się na stadionie, bo pojawiło się ostrzeżenie o możliwości wystąpienia tornado (ja myślałem, że takie rzeczy to tylko w filmach). Żeby umilić sobie nieznośnie wydłużający się czas oczekiwania na ponowne wznowienie spotkania, ruszyliśmy w tłum kibiców żeby lekko pohandlować. W 10 minut sprzedaliśmy bodajże 6 koszulek, dzięki czemu kadra zarobiła 240$. Dla nas to dodatkowa mobilizacja, bo im więcej sprzedamy tym taniej będziemy mogli sami je kupić, a jak wiadomo trejdy po turnieju same się nie zrobią ;)
 

Po wznowieniu spotkania zostało nam 25min gry. Trzeba było strzelić pierwszą bramkę, gdyż istniało ryzyko, że kolejna przerwa w grze będzie ostatnią i spotkanie zostanie zakończone z zachowaniem aktualnego wyniku. Znowu jednak musieliśmy gonić wynik, ale no co to dla nas. Turcy nie ustrzegli się błędów, co skutkowało naszą częstą grą w przewadze. Nie pamiętam ile tych sytuacji wykorzystaliśmy, ale z pewnością nasi rywale mieli w sobie resztki sił. Wyczuliśmy zwierzynę i dokończyliśmy dzieła. Wojtas załadował na koniec taką bramę, że Turkom pozostało jedynie przyznać, że byliśmy od nich lepsi. Osobiście oglądałem poczynania swoich kolegów z ławki rezerwowych. Coś mnie tam zabolało, ale jestem duży chłopiec i sobie z tym poradzę. Poza tym grzanie ławy w towarzystwie Ola i Kacpra, to sama przyjemność. Dawno zwycięstwo nie smakowało tak dobrze, na ostatnim Berlin Open odnieśliśmy zwycięstwo nad Łotwą, która 4 lata temu zlała nas 16:2, pokonanie Turcji smakowało chyba jeszcze lepiej. To mecze, po których wychodzisz dużo większy, nawet jeśli nie grałeś.

Chłopaki poszli coś zjeść i pewnie wypić piwo które się należy jak psu buda. Ja nie, bo nie, że foch, ale że piszę. Jednak bez żalu, bo mam coś takie przeczucie, że będzie jeszcze nie jedna okazja żeby świętować. Jutro ( dla Was dziś) mecz z Czechami, kebab był i chyba mamy ochotę na knedliki.

pees.
tutaj porcja zdjęć :to i owo na bojowo

Niedługo pokażę gdzie i jak mieszkamy, gdzie jemy i ogólnie takie takie.

Dzięki chłopy!

2 komentarze:

  1. Swietny blog! Pozdrowienia dla wszystkich, ekstra dawka dla Joachima :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kibicujemy Wam w USA (dzięki za fotki!):
    http://www.papatomski.com/2014/07/lacrosse-trzy-zwyciestwa-i-porazka.html

    OdpowiedzUsuń