sobota, 12 lipca 2014

Mistrzowscy atleci.

(włączcie to sobie czytając ostatni akapit ;) )

Tak! Właśnie tak i nie ma co się z tego specjalnie wykręcać. Przedwczoraj odbyła się ceremonia otwarcia Mistrzostw Świata 2014 w Denver. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, z mównicy wieje nudą, więc nie będę się na ten temat rozpisywał. Czym chciałbym się z Wami podzielić, to wydarzenia zakulisowe. Na tym turnieju występuje lekko ponad 30 zespołów narodowych i móc być w grupie najlepszych zawodników z całego świata, jest czymś niesamowitym. Przed wyjściem na płytę stadionu (każda z drużyn wykonywała rundę z flagą wokół boiska, po czym była proszona o zajęcie miejsc na trybuni), była okazja do spędzenia troszkę czasu z zawodnikami pozostałych drużyn. Dziesiątki zdjęć z nami, nasze z nimi, rozmów setki o tym, jak to u nas wygląda, a jak u nich, czym się zajmują poza lakrosem itd. Miało się też okazję obczaić kto, w czym się na tych MŚ nosi, czyli szukałem okazji na potencjalne poturniejowe trejdy, które są elementem wręcz nieodłącznym turniejów w tej dyscyplinie. Kilka ofiar już mam i teraz trzeba tylko obmyślić plan, jak do nich dotrzeć. Niby małe piwo, ale nie każdy poleci na coś z polskiego obozu. Trzeba to mądrze rozegrać, bo asów w drużynie od takiej roboty jest wielu ;)

Kiedy zasiedliśmy na trybunie i zaczęło się nam nudzić, poszliśmy na koronę stadionu żeby coś zjeść. Po ceremonii otwarcia w perspektywie 90 minut miał rozpocząć się mecz otwarcia. Nie byle jaki, bo USA kontra Kanada, czyli dwie drużyny, które w dotychczasowej historii MŚ rozdzielały między sobą tytuły mistrzowskie. Na górze wyszło, że ceny są poza naszym zasięgiem, więc postanowiliśmy się zwyczajnie pokręcić po okolicy. Okazuje się, że na tym stadionie jakieś 90% ludzi ma mniejsze lub większe koneksje z Polską. Jeden pracuje z Polakiem, drugi miał dziadka z Polski, a trzeci był u nas na wczasach i Polskę po prostu polubił. Rozdawaliśmy autografy, pozowaliśmy do zdjęć, komuś jakiś fanatyk postawił obiad. Cholera, uczucie jest nie z tej ziemi. Nie to, że gwiazdorzymy, bo taka "sława" ma się nijak do naszej pozycji w świecie sportu, ale to zainteresowanie ludzi jest bezcenne. Każdy, z kim zamieniliśmy parę słów, życzył nam powodzenia. Reprezentowaliśmy nasz kraj w pełnym tego słowa znaczeniu i to było dla nas najprzyjemniejsze. To środowisko w ogóle ma to do siebie, że jednak wspiera każdą inicjatywę związaną z lakrosem. Rozwijanie sportów niszowych jest bardzo trudne, mając na uwadze ograniczoną liczbę środków finansowych. W 95% ludzie związani z młodszym bratem wojny to pasjonaci z krwi i kości, i wiedzą ile trzeba było zrobić, by być w miejscu, w którym się znaleźliśmy. Mecz meczem, Kanada przegrała z USA 7:10, atmosfera na trybunach (kilka tysięcy ludzi!!!!) była niesamowita, ale to znalazło się w mojej opinii gdzieś w odległym tle. Ja i moi koledzy z drużyny przez jakiś czas byliśmy na równi z największymi gwiazdami lakrosa. Liczyła się tylko radość czerpana z tego faktu i nic więcej. Byliśmy, mimo iż nie na boisku to wciąż, w centrum tego wspaniałego święta.

Przed meczem z Kostaryką na dobrą sprawę nikt nie mógł spodziewać się, co się wydarzy. Mecz można powiedzieć, że się odbył. Rozjechaliśmy ich walcem i to bardzo dosłownie. W końcu też mieliśmy okazję zmierzyć się z 80 minutowym wysiłkiem na najwyższym poziomie w warunkach dalekich od tych, w jakich rywalizujemy codziennie. Czuć różnicę, wiele osób dyszało, jakby miało paść na twarz i już nie wstać, ale mimo to gryźli trawę i walczyli do końca. Wynik końcowy to 23:1 i jest to najwyższa wygrana w historii Polskiej Reprezentacji. Jan Rydzak kolejny raz udowodnił, że jest człowiekiem z kosmosu. 9 punktów w kanadyjce z tego co mi wiadomo, na poziomie mistrzowskim, jest rekordem jeśli chodzi o pojedyncze spotkanie ;) Dzień część z nas zakończyła kolacją. Z Laxandrem mieliśmy ochotę na klasik burgiera i no cóż, wzielimy. Niby nic, ale chłopaki z jułesej nakupowali do tego wszystkiego jakieś przystawki, ja głupi jeszcze dołożyłem sobie do tego zupkę, na małe piwo też oczywiście miejsce trzeba było znaleźć, więc skończyło się tym, że z knajpy wychodziliśmy bardziej zmęczeni niż po meczu, a każdy był zgarbiony, jakby szukał drobnych na ulicy. Następnego dnia miało nas czekać mega ważne spotkanie z Turcją, które w dodatku zapowiadało się na takie z tych "na żyletki".

Nie wiedzieć skąd sztab trenerski zarządził rozciąganie o 6:30 rano. Każdy z mieszanymi uczuciami, ale jednak wziął to na klatę i pojawił się na dole. Fryzury a'la jesień średniowiecza, zaropiałe oczy i napuchnięte twarze, modelami ewidentnie nie byliśmy. Każdy z utęsknieniem spoglądał tylko na pobliską stołówkę i kiedy tylko trenerzy stwierdzili, iż jesteśmy wystarczająco elasticzni, wyrwał kto zdrowszy po porcję amerykańskich kalorii. Ja np. jadłem jak wariat bo po prostu chciałem iść spać dalej ;)

Obudziłem się pół godziny przed wyjazdem na mecz. Zaspany, zarzuciłem ręcznik przez ramię i polazłem pod prysznic. Na korytarzu panowała złowieszcza cisza i z początku myślałem, że zaspałem i pojechali na mecz beze mnie. Całe szczęście nic z tych rzeczy. Ludzie czuli stawkę i szykowali się mentalnie na ten mecz. Idąc korytarzem ciarki po plecach szły razem ze mną. Gdyby tylko ktoś kichnął to ludzie pospadaliby z tego na czym siedzieli lub leżeli, oblali by się tym, co pili albo poderżnęli sobie gardła żyletką pozbywając się zarostu  twarzy. Żyleta podczas podróży na stadion była wyjątkowo spokojna. Każdy słuchał sobie na empeczy to co uważał za rozsądne i przebierał nerwowo nóżkami. Wiedzieliśmy już wtedy, że mecz będzie inny od tych które graliśmy dotychczas.  Na dzień dobry okazało się, że zawiodło nagłośnienie i mieliśmy do wyboru albo hymn odpuścić albo zaśpiewać akapela. Chyba jeszcze nikt tak pięknie tego hymnu nie odśpiewał, jak my. Pierwszy gwizdek i jazda na całego. Gryźliśmy trawę, od zaangażowania było aż gęsto, próbowaliśmy wszystkiego ale to Turcja zaczęła ten mecz lepiej. Wyszli na prowadzenie 3:0 i atmosfera lekko zgęstniała. Po mnie to może nie tyle co spłynęło jak po kaczce, ale byłem o wynik dziwnie spokojny. Trenerzy wzięli czas i wylali na nas kubeł zimnej wody. Poskutkowało. Korki się dymiły, odrobiliśmy jedną bramkę, drugą, później to oni dołożyli swoją czwartą, ale Polaczek tak łatwo nie odpuszcza i w połowie meczu przegrywaliśmy tylko jednym punktem.
 

Po wznowieniu gry chyba nikt nie spodziewał się tego, że spotkanie będzie trwało aż cztery godziny. Przy stanie 4:4 mecz został przerwany z powodu nadciągającej nawałnicy. Burze w tej okolicy są bardzo gwałtowne, a pioruny zabijają tutaj rocznie całkiem sporo osób. Z głośników dobiegł nas komunikat proszący o opuszczenie boiska i schronienia się w pobliskim namiocie. Ulewa rzeczywiście była konkretna, ale nam bardziej przeszkadzało to, że mecz przerwano w momencie, kiedy zaczęliśmy tych Turków tłamsić. Po jakimś czasie wyszliśmy na boisko ponownie, ale mecz wznowiono tylko na chwilę. Tym razem kazano nam schronić się na stadionie, bo pojawiło się ostrzeżenie o możliwości wystąpienia tornado (ja myślałem, że takie rzeczy to tylko w filmach). Żeby umilić sobie nieznośnie wydłużający się czas oczekiwania na ponowne wznowienie spotkania, ruszyliśmy w tłum kibiców żeby lekko pohandlować. W 10 minut sprzedaliśmy bodajże 6 koszulek, dzięki czemu kadra zarobiła 240$. Dla nas to dodatkowa mobilizacja, bo im więcej sprzedamy tym taniej będziemy mogli sami je kupić, a jak wiadomo trejdy po turnieju same się nie zrobią ;)
 

Po wznowieniu spotkania zostało nam 25min gry. Trzeba było strzelić pierwszą bramkę, gdyż istniało ryzyko, że kolejna przerwa w grze będzie ostatnią i spotkanie zostanie zakończone z zachowaniem aktualnego wyniku. Znowu jednak musieliśmy gonić wynik, ale no co to dla nas. Turcy nie ustrzegli się błędów, co skutkowało naszą częstą grą w przewadze. Nie pamiętam ile tych sytuacji wykorzystaliśmy, ale z pewnością nasi rywale mieli w sobie resztki sił. Wyczuliśmy zwierzynę i dokończyliśmy dzieła. Wojtas załadował na koniec taką bramę, że Turkom pozostało jedynie przyznać, że byliśmy od nich lepsi. Osobiście oglądałem poczynania swoich kolegów z ławki rezerwowych. Coś mnie tam zabolało, ale jestem duży chłopiec i sobie z tym poradzę. Poza tym grzanie ławy w towarzystwie Ola i Kacpra, to sama przyjemność. Dawno zwycięstwo nie smakowało tak dobrze, na ostatnim Berlin Open odnieśliśmy zwycięstwo nad Łotwą, która 4 lata temu zlała nas 16:2, pokonanie Turcji smakowało chyba jeszcze lepiej. To mecze, po których wychodzisz dużo większy, nawet jeśli nie grałeś.

Chłopaki poszli coś zjeść i pewnie wypić piwo które się należy jak psu buda. Ja nie, bo nie, że foch, ale że piszę. Jednak bez żalu, bo mam coś takie przeczucie, że będzie jeszcze nie jedna okazja żeby świętować. Jutro ( dla Was dziś) mecz z Czechami, kebab był i chyba mamy ochotę na knedliki.

pees.
tutaj porcja zdjęć :to i owo na bojowo

Niedługo pokażę gdzie i jak mieszkamy, gdzie jemy i ogólnie takie takie.

Dzięki chłopy!

czwartek, 10 lipca 2014

Low battery!

Czołgiem!


Możecie wierzyć lub nie, ale paluszki aż mnie świerzbią, by prowadzić tego bloga możliwie najlepiej, lecz, kurtka na wacie, no nie mam mocy. Ile razy znajdowałem czas na pisanie, moja twarz lądowała na klawiaturze, a chyba nikt nie miałby ochoty i nie czerpałby przyjemności z lektury czegoś w stylu "ohfakjabkjbakjbvxhjmbcvx,jshfliu sodhfosduzgl bnhjmvdso bkaklsih sm,f,sk". Trochę mnie tu nie było, ale wracam i to z porcją czegoś wow! absolutnego mast hew tego sezonu. Rozsiądźcie się wygodnie przed monitorami i czytajcie.

Niedziela w końcu dała nam porcję tego, po co tutaj przyjechaliśmy. Pan Staszek razem z synem Sebastianem pomogli nam dostać się na kampus University of Denver. O 7:40 zabraliśmy swój majdan z naszej biało czerwonej strzały i ruszyliśmy w stronę recepcji. Każdy z nas dostał magiczną przepustkę otwierającą wszelkie wrota, pozostało tylko trafić do pokoju i położyć kres gorączkowym rozmyślaniom z kim to będzie człowiek mieszkał. Trafiło na Wojtasa, więc debel jakby nie było mocny. Chwilę po tym, jak zalogowaliśmy się w swoich czterech ścianach, zrobiłem obchód po skrzydle, żeby zobaczyć kto gdzie i z kim. W zasadzie oprócz naszej repry w tym fragmencie budynku nie mieszka nikt inny, więc hulaj dusza, piekła nie ma. Kiedy pierwszy raz po czterech latach przywitaliśmy się z Krzyśkiem Perzyńskim, dotarło do mnie, że zwyczajnie brakowało mi tego człowieka. Bestia, maszyna nie do zdarcia, zawodnik z charakterem zwycięzcy i jednocześnie dusza tego zespołu, wiecznie uśmiechnięty (poza boiskiem), no do rany przyłóż. Ten, kto był w Manchesterze w 2010, z całą pewnością potwierdzi, że jest to nieodzowny element tego zespołu. 

Chwilę po wrzuceniu toreb do pokojów, Trener zarządził zbiórkę, żeby dopiąć ostatnie sprawy formalne. Musieliśmy wyrazić zgodę na poddanie się ewentualnym testom antydopingowym, zaakceptować regulamin akademików i wypełnić ankietę, w której wymienialiśmy ciekawostki na swój temat. Hitem jak zwykle okazał się Rudy, który w rubryce "zawodnik który najbardziej cię inspiruje" wpisał "Me". Po wszystkim pozostało nam przygotować się do treningów, bo, jakby nie było, zaczęło się zgrupowanie. Małym problemem był sprzęt. Zawiodła firma kurierska i nie dostarczyła na czas kasków i rękawic, więc pierwsze zajęcia miały odbyć się na „pół gwizdka”. Tzn. no takie przynajmniej było nasze wyobrażenie i oczywiście jak zwykle rzeczywistość bardzo szybko wybiła nam te banialuki z głów.  Po Denver poruszamy się dwoma piętnastoosobowymi vanami. Jeden z nich niby zwyczajny, ale drugi wyglądał jak pojazd, grasującego gdzieś po amerykańskich autostradach, seryjnego mordercy. Uroczy czarno brązowy klekot z twarzą Colina w szybie po stronie fotela kierowcy. Tylko to sobie wyobraźcie ;) Z racji pogody vany zmieniły się w piekarniki na kółkach, ale to, jak się okazało, był absolutny pikuś, bo kiedy udało nam się dotrzeć na boiska, zrozumieliśmy z czym ten lakros w Denver się je. Otóż je się go z żarem, ogniem i płonącym brykietem. Przydzondzem go po afrykancku i bedem go zjad zwyczajnie nie wchodzi w grę. Pierwszy gwizdek, krótkie wprowadzenie i rozgrzewka. Po rundzie dookoła stadionu, każdego tak wysuszyło, że nawet śliny nie mieliśmy w ustach. Sztuczna murawa tylko dorzucała do pieca. Żeby oddać Wam to, jakie panowały tam warunki, to np. po rozciąganiu mięśni brzuchatych łydki w podporze (#pro) trzeba było „skakać” na rękach bo po pięciu sekundach po prostu murawa parzyła wewnętrzne części dłoni, a niektórym zawodnikom stopiły się lanki albo puścił klej przy podeszwach. Trening bez kompletnego sprzętu, jak można się domyślić, był raczej teoretyczny. Oczywiście żeby biegać, kask niepotrzebny więc od niedzieli słowo beczka wywołuje torsje, konwulsje i kojarzy się najgorzej na świecie. Beczka to takie jedno z ulubionych ćwiczeń naszych trenerów. Jest bardzo proste i polega ono na tym, że biegasz sprintem po obrysie boiska. Jak skończysz to uwierzcie mi nie wiesz gdzie jesteś. Płuca domagają się tlenu a ich pojemność nie pozwala zaspokoić potrzeb organizmu. Dyszysz, wszystko boli, serce  wali jak młotem a na deser dostajesz, w nagrodę za dobre wyniki, premię w postaci jeszcze jednej rundy. Jak ktoś z naszych będzie krzyczał w nocy przez sen to na bank będzie śniła mu się beczka.

Treningi treningami, ale to, co tygryski lubią najbardziej, to sparingi i, oczywiście, Św. Mikołaj! Codziennie nas brodacz odwiedzał i zawsze dostawaliśmy rzeczy wręcz wymarzone. W poniedziałek przyniósł nam kaski z naklejkami, rękawice i główki do kijów, we wtorek doniósł stroje meczowe i kolejną główkę, by dzisiaj dorzucić przekozackie torby na sprzęt. Co jak co, ale dla mnie ta kadra ma stajla! Kiedy więc dysponowaliśmy sprzętem, który pozwalał nam trenować na pełnych obrotach, należało go przetestować w warunkach bojowych. W planach mieliśmy trzy sparingi z Rosją, Szwecją i BYU. Niestety, ktoś się z kimś nie dogadał i ten ostatni trzeba było odwołać, a Szwecję przełożyć na dzień kolejny.  Oszczędzę sobie analizę spotkań, bo nie o to mi chodzi przede wszystkim. Rosję zwyczajnie rozjechaliśmy i poza paroma przebłyskami przeciwnicy nie istnieli. U nas natomiast walec rozjeżdżał zdezorientowaną Matuszkę bez żadnych skrupułów. Trzy bramki wsadził Mr Fundamental Patryk Piękoś, po dwie dołożyli Joachim, Bagin, Wojtas i Jan, a jedną zapakował Cyrek. Strzelał kwiat towaru eksportowego PLL. Dlatego tak mi się to podobało, ludzie na co dzień ze sobą rywalizujący, dali tej drużynie to, co mieli w sobie na dany moment najlepszego i wspólnymi siłami pokazali, kto tu rządzi. W obronie długie kije nie dały nawet cienia wątpliwości, kto ten mecz wygra, Baki wygrywał praktycznie wszystkie wznowienia, a Remik dzielił i rządził pod naszą bramką. Klasa!

Nazajutrz oprócz porannego treningu (ze względu na pogodę zaczynamy latać za motylami o godzinie 7 rano) nadeszła kolej na Szwedów. Sparing podzielono na dwie dwudziestominutowe połowy i jedna była całkowicie różna od drugiej. W pierwszej części wyglądaliśmy świetnie. Rozgrywaliśmy akcje starannie i szybko jednocześnie stwarzając masę okazji strzeleckich, ale brakowało wykończenia. Nie wiem co się stało w drugiej połowie ale nasza gra się całkowicie posypała. Może zabrakło pary w nogach albo zagotowały się głowy, ciężko jednoznacznie określić przyczynę. Ostatecznie przegraliśmy bodajże 7:1, ale Szwedzi to europejska czołówka. Przegrać z nimi to żaden wstyd i pomimo słabej drugiej części twierdzę, że jesteśmy mocną paczką i Czesi mogą zaczynać się martwić. Ciężko wkurzeni poszliśmy coś zjeść, po czym czekała na nas niespodzianka w postaci wyjścia na mecz miejscowej drużyny baseballowej. Mówiąc szczerze ten sport to całkowicie nie moja bajka. Nie rozumiem zasad, a samo widowisko nigdy mnie jakoś nie porwało. Na stadionie ludzie klaskali, a ja nie wiedziałem o co kaman i na dobrą sprawę czułem się tam dość nieswojo. Rzeczą najciekawszą z mojego punktu widzenia była organizacja spotkania. Stadion jest ogromny i wygląda jak wielka galeria handlowa z boiskiem w swoim centrum. Nie wiem jak to jest, że w Polsce każde wydarzenie sportowe na zawodowym poziomie musi być przeprowadzane w towarzystwie zastępu policji, przy całej masie radykalnych przepisów, a tutaj akurat nie. Może to ten nasz temperament, a może też chęć trzymania ludzi krótko, żeby nie próbowali nawet na trybunach warknąć? Tutaj można i napić się piwa, przejść między sektorami, w czym pomagali wielce uczynni i życzliwi stewardzi, czy spróbować swoich sił w tej dyscyplinie. Miałem wrażenie, że sport jest tylko dodatkiem do wielkiej imprezy. Mimo, że nie jestem fanem baseballu to przyznam, że wrażenie to wszystko zrobiło na mnie kolosalne. Przy okazji udało się nam zobaczyć centrum Denver no i w końcu człowiek mógł zobaczyć jak wygląda jułesej. Szare męczące Denver pokazało nareszcie swoje lepsze oblicze. Znaleźliśmy nawet polską knajpę gdzie i z kelnerką można było porozmawiać po polsku. Na ten czas  urzędujemy raczej na przedmieściach. Poza kampusem, który jest przecudny, okolica jest obskurna i absolutnie bez żadnego ładu i składu. Polecam jak najbardziej, ale jak dotąd to okoliczne góry, centrum i kampus.

Dzisiaj natomiast mieliśmy w końcu więcej czasu dla siebie. Odbyły się dwa treningi, w tym jeden na naszym ulubionym, topiącym buty, parzącym ręce boisku i poszliśmy na lancz. Wydaje mi się, że trenerzy zwalniają tempo mając na względzie, że przedstawienie dopiero się zaczyna. Żeby jakoś ugłaskać nasze zmasakrowane mięśnie ufundowali nam ciekawy podarek. Otóż siedząc sobie w pokoju słyszę nagle jakieś dzikie piski i salwy śmiechu. Wychylam się za drzwi i orientuję się, że coś dzieje się w łazience. Wpadam do środka, a tam dwa wielkie wiadra wypełnione lodem w których siedzą dwie trzęsące się kupy mięśni z wianuszkiem pozostałych zawodników w koło, którzy stojąc w kolejce w samych gaciach, z wyrazem twarzy i przerażonym i zaciekawionymi czekają na swoją kolej. Ja się nie odważyłem i chyba dobrze, bo jak wróciłem do siebie to słyszałem odgłosy jakby ktoś kogoś zwyczajnie skórował.

Ten wpis wypadnie chyba najgorzej, ale w sumie sam się o to prosiłem, odkładając na kolejne dni spisywanie wydarzeń. Zdjęć dzisiaj też nie będzie, ale szykuję dla Was obszerniejszą galerię. Będzie więcej oglądania niż czytania i opowiem to i owo o ceremonii otwarcia Mistrzostw, bo to już jutro! Zdradzę czym jest żyleta i przybliżę osobę Pana Stanisława.

Dzień dobry!

niedziela, 6 lipca 2014

Ziemia obiecana

4 lipca.

Okazało się, że najbardziej skomplikowanym elementem przemieszczania się samolotem był pobyt na lotnisku. Bilet odbiera się w okienku A, bagaż zostawia w okienku B, a odprawa odbywa się w okienku C. Odległości między okienkami sprawiają, że trzy godziny to mega mało czasu na przesiadkę, o czym dobitnie przekonaliśmy się na megamonstrualnieturbowielkim lotnisku w Dallas.

Kiedy wysiadałem z samolotu, czułem się jakbym miał dostać ataku pełnoobjawowej padaczki. Wciąż przerażony i jednocześnie szczęśliwy, że żyję. Z perspektywy czasu przyznam, że latanie jest całkiem spoko, ale tuż po zatrzymaniu się przy rękawie chciałem po prostu jak najszybciej wyjść z tej ciasnej puszki i stanąć na ziemi. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść, a gagatkiem największym okazał się aparat urzędniczy kraju mlekiem i miodem płynącego. Istna fabryka przepustek! Wypełniając druczki należało podać swoje dane, zadeklarować, że wwozi się lub nie produkty których oni np. w swoim kraju widzieć nie chcą czyli: leki, jedzenie czy większa niż dopuszczalna ilość alkoholu. My z Jachem jak na Polaczków przystało nie wpisaliśmy nic, Janek i Monster uczciwie nadmienili, że wwożą na teren USA kotlety (:D!!!!!!!!!!), banany i czekoladę i, jak później miało się okazać, był to swoisty gwóźdź do trumny. W dużym skrócie trzepali ich kolejno na każdej z możliwych bramek :D Jednego rozebrali do rosołu i oprócz kotletów odebrali mu godność, a drugi był strasznie smutny, gdyż wg niego nie ma gorszej rzeczy niż marnowanie jedzenia a ciężko sobie wyobrazić celników opychających się smakołykami podebranymi wjeżdżającym do USA turystom (lisy pustyni, Bagin i Pablo przemycili do USA kabanosy!). Ostatecznie udało się wsiąść do samolotu do Denver i teraz dopiero zaczęła się jazda. Jazda, w końcu, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Przed wylotem udało nam się nawiązać kontakt z ks. Markiem, który stanął na rzęsach, byśmy na miejscu poczuli się jak w domu. Rzeczywistość przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Z lotniska odebrał nas pan Stanisław. Konkretny jegomość który od pierwszego momentu sprawiał wrażenie zwyczajnie swojego człowieka. Zorganizowano transport to raz, dwa to warunki noclegowe, a trzy to ogrom jedzenia, który na nas czekał. W Denver nie uświadczy się usług komunikacji miejskiej. Każdy ma tutaj samochód, piesi to egzotyka pokroju śniegu w środku maja, a odległości jakie trzeba tu pokonywać są ogromne! Denver zamieszkuje mniej osób niż Wrocław, ale miasto zajmuje hjudż powierzchnię, dołączając do tego miejscowości satelickie wchodzące w skład aglomeracji, ma się do czynienia z przestrzenią, w której bez samochodu funkcjonować się po prostu nie da. Kiedy dotarliśmy do szkoły katolickiej sąsiadującej z parafią, przywitała nas spora grupa Polaków. Cała rodzina Pana Staszka rozkazała rzucić nam torby i zapakować się z powrotem do samochodu, bo zabierali nas na pokaz sztucznych ogni. Ludzie na kocach zajmowali każdy skrawek wolnej zielonej przestrzeni. Każdy bezinteresownie uśmiechnięty, rozmowny i życzliwy. To jedna z pierwszych rzeczy, która zwróciła moją uwagę w Stanach. Inny rodzaj relacji międzyludzkich na dowolnej płaszczyźnie. Wyglądało to wyjątkowo groteskowo w zestawieniu z obchodami naszego Święta Niepodległości. Okazało się też, że filmy o kosmitach to zwyczajna ściema. Kiedy wróciliśmy do szkoły, czekała na nas kolacja. Pani Wandzia narobiła tyle zupy, że można by było nakarmić nią pułk wojska, a pierogów ulepiła sztuk 504! Dochodziła godzina 22:00 czasu górskiego co oznacza, że w Polsce dochodziła 6:00. Chcieliśmy maksymalnie wydłużyć dzień. by łatwiej było nam się zaadaptować po zmianie aż ośmiu stref czasowych. Zasnąłem w okolicach północy wiedząc, że jutro czeka nas jeszcze więcej atrakcji.

5 lipca.

Pobudka przyszła mi nadzwyczaj łatwo. Koledzy w drużynie nazywają mnie borsukiem i no raczej ma to związek z tym, że lubię łóżko z niewątpliwie ogromną wzajemnością. Owacja w kuchni kiedy do niej wpadłem o tej 8:05 praktycznie na stojąco. Śniadanie i dzida dalej gdzie koła poniosą. Van który woził nas po mieście ozdobiliśmy dwiema polskimi flagami, żeby nie było wątpliwości, kto w nim jeździ. Połowa z nas przyleciała do Denver z wybrakowanym sprzętem, więc trzeba było ruszyć na zakupy. Dotarliśmy do sklepu i banda starych koni nagle poczuła się jak dzieci w sklepie z zabawkami. 



Sprzęt można było dotknąć, przymierzyć i obejrzeć przed zakupem z każdej strony. Mistrzem jak zwykle okazał się Rudy który pokerowo rozegrał swoją akcję przy kasie. Sprzedawca zwyczajnie musiał skapitulować. Oprócz 15% zniżki dorzucił taśmę materiałową, ochraniacz na szczękę i szczęśliwi, obwieszeni nowymi gadżetami ruszyliśmy w góry. Krajobraz w Denver jest inny od czegokolwiek, co widzieliście. Miasto leży na wielkiej równinie i sąsiaduje z ogromnymi wręcz górami. Jest środek lata, a ośnieżone szczyty są na wyciągnięcie ręki. Z racji braku czasu i napiętego grafiku Pan Staszek zabrał nas na Red Rocks. 

To amfiteatr położony między majestatycznymi czerwonymi skałami. Chłopaki nawet urządzili wyścig po schodach, a Rudy odcinek który szacowaliśmy na 45s trzasnął w 17. Następnie wybraliśmy się do muzeum Buffalo Billa i na obiad. Liczyliśmy na burgery w knajpie, by uniknąć masówki i sprasowanych kanapek w sieciówkach ale ostatecznie wyszło nam to na dobre. Wylądowaliśmy w Wendy’s i oprócz tego, że wyszliśmy na czworaka, to spotkaliśmy prawdziwie podjaranego naszą obecnością pracownika. Prawie płakał ze szczęścia, kiedy robił sobie z nami zdjęcie i mówiąc szczerze takie akcje mają dla nas niesamowitą wartość. Ludzie do nas machają, życzą powodzenia, robią sobie z nami zdjęcia czy zwyczajnie zagadują o to, skąd jesteśmy, w jakim celu i czy stany są rzeczywiście ok.

Wisienka na torcie, jak się okazało, miała dopiero nadejść. Po mszy w pobliskim kościele ks. Marek zaprosił wszystkich zebranych na nabożeństwie na mały poczęstunek do świetlicy szkoły, w której przebywaliśmy. Odwiedziło nas około trzydziestu osób i robiliśmy za bohaterów z bajki. Setki pytań o samą dyscyplinę, o to jak pracujemy, by rozwijać lacrosse w kraju, o oczekiwania jakie mamy co do turnieju i o to, jak to w tej Polsce jest obecnie. Był grill, napoje ciepłe i trochę bardziej orzeźwiające, śpiewy przy akompaniamencie gitary i pianina. Serio, mała Polska i kurde blaszka, kolejny raz doświadczyliśmy tej niesamowitej atmosfery. Ci ludzie na poważnie utożsamiają się z tym co robimy i trzymają za nas kciuki na absolutnie każdej płaszczyźnie.



Znów pokazaliśmy, że elementem charakterystycznym dla lakrosa w polskim wydaniu jest to, jak bardzo, ta grupa ludzi jest ze sobą zżyta. Zdjęcia z nami zdawały się nie mieć końca, konfiguracje zmieniały się co chwila, a atmosfera sama się nakręcała. Jakbyś miał jakiś problem i gdyby gdzieś za wielką wodą powinęła się Tobie noga, do Denver uderzaj jak w dym.

U Was dochodzi 8 rano kiedy piszę ten nietrzymający się kupy elaborat. Większość paki już śpi, dołączyli do nas Patryk i Cyrek, a Janek z Synkiem i Panem Staszkiem pojechali na lotnisko po Luke’a. Jutro przeprowadzamy się do akademików University of Denver i zaczynamy działać w temacie, który aż tutaj nas wywiał. Wstajemy o 6, i ruszamy dalej, bo o 8 zbiórka pod akademikami z Trenerami i resztą kadry. Lakros w końcu nas do siebie wezwał i ludzie chyba tylko tym obecnie żyją. Na dworze w ciągu dnia marne 35 stopni i uwierzcie mi, iskry będą lecieli.


Mrówka i Pająk (i Pająk), jak oni się kochają (kochają) bo w całym Ohio (Ohio) nie ma (tu mi tekst wyleciał z głowy)… OLE!

Na koniec zagadka.

Jak nazywa się najpiękniejszy most w Anglii?
.

.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

.
the most beautiful

czwartek, 3 lipca 2014

Człowiek Orzeł - początek

Czeklista:

- gacie
- skarpetki
- koszulki
- śpiwór
- spodnie
- aparatura uwieczniająca otaczającą rzeczywistość
- patyki/lakroski
- łokcie, bez nich ciężko o zgięcie ramion.


Ale o co tutaj tak na dobrą sprawę chodzi? Trudno, w tym miejscu, o jednoznaczną odpowiedź. Zacznijmy od tego gdzie, po co i z kim. Równo za tydzień, w amerykańskim Denver, rozpoczyna się sportowa petarda jakiej Świat dotychczas nie ujrzał. Przez dziewięć kolejnych dni w tymże mieście będą odbywały się Mistrzostwa Świata w lakros:

http://www.worldlacrosse2014.com/landing/index
https://www.facebook.com/worldlax2014?fref=ts


Ogłaszam wszem i wobec, tym którzy jeszcze tego nie wiedzą, że nasza repra też się tam wybiera. W zasadzie jej zdecydowana większość rozpoczyna swoją podróż dnia jutrzejszego. Więc gdzie już było, po co też, no to czas na "z kim". Z Polski startuje nas 17 (w sumie, część już jest w USA), reprezentujemy Polskę a na co dzień gramy w Oświęcimiu, Wrocławiu, Poznaniu, Warszawie, Krakowie, Rotterdamie i Łodzi. Jedziemy na drugie, podczas naszej wspólnej przygody z lakrosem, zawody tak wysokiej rangi. Cztery lata temu było nieźle. 14 miejsce na 29 zespołów, najlepsza paka wśród debiutujących, więc de facto jest się z czego cieszyć. Tym razem planujemy żeby było jeszcze weselej. Cytując klasyka "Do Denver robimy autokar, jadą same konkrety, dwóch karateków i jeden dżudoka, trzech tapicerów jakby ktoś pociął nożem siedzenia i konduktor jakbyśmy nie mieli biletów". Zespół złożony z 23 (10 ludków czeka na nas na miejscu) mistrzowskich atletów ma w planach poprawienie albo przynajmniej utrzymanie wyniku z poprzednich mistrzostw. Ciężko stwierdzić czy będzie o to trudniej lub łatwiej. Lakros rozwija się w zabójczym tempie. Nowe drużyny powstają jak grzyby po deszczu a poziom winduje do góry jakby się szaleju najadł. W Polsce także, co akurat uważam za nasz atut bo to co było a jest określić można słowem "kosmos". Drużyn więcej, bo 36, w grupie Turcja, Czechy i Kostaryka. Wygrywamy grupę i trafiamy na Niemców, noszkur... czy w ogóle mogliśmy lepiej trafić (mówię całkowicie poważnie!)? Zanim jednak to nastąpi czeka nas zgrupowanie. Począwszy od 6 lipca, trzy treningi w ciągu dnia przeplatane sparingami, Rosja, Szwecja i BYU (Bringham Young University of Colorado). Nima letko ale jak mawiał Jorguś Kiler "twardym cza być a nie miętkim". Szykuje się wyjazd życia i już chodzę na paluszkach w oczekiwaniu na lakros za wielką wodą. Będzie tak, że ja cie!

Jestem Błażej. Wołają na mnie rokit albo stary, albo brzydko jak komuś zajdę za skórę. Do spółki z kilkunastoma innymi ludźmi gryźliśmy glebę żeby wysłać nasz zespół narodowy na MŚ w Denver. Moim zadaniem jest bycie oczami, uszami i innymi receptorami by przekazać, tym którzy kibicują nam w domach, o co z tym wszystkim kaman. To moja pierwsza przygoda z blogiem i nie mam zielonego pojęcia jak to wyjdzie więc jak coś nie gra to walcie, jak gra to też. Będę pisał możliwie najbardziej regularnie jak się da (idealnie byłoby codziennie, ale jak będzie nuda, to odpuszczę) cobyście żyli tym wydarzeniem razem z nami.

Do czeklisty dodałem pampersy, nigdy nie leciałem samolotem.

5!