czwartek, 10 lipca 2014

Low battery!

Czołgiem!


Możecie wierzyć lub nie, ale paluszki aż mnie świerzbią, by prowadzić tego bloga możliwie najlepiej, lecz, kurtka na wacie, no nie mam mocy. Ile razy znajdowałem czas na pisanie, moja twarz lądowała na klawiaturze, a chyba nikt nie miałby ochoty i nie czerpałby przyjemności z lektury czegoś w stylu "ohfakjabkjbakjbvxhjmbcvx,jshfliu sodhfosduzgl bnhjmvdso bkaklsih sm,f,sk". Trochę mnie tu nie było, ale wracam i to z porcją czegoś wow! absolutnego mast hew tego sezonu. Rozsiądźcie się wygodnie przed monitorami i czytajcie.

Niedziela w końcu dała nam porcję tego, po co tutaj przyjechaliśmy. Pan Staszek razem z synem Sebastianem pomogli nam dostać się na kampus University of Denver. O 7:40 zabraliśmy swój majdan z naszej biało czerwonej strzały i ruszyliśmy w stronę recepcji. Każdy z nas dostał magiczną przepustkę otwierającą wszelkie wrota, pozostało tylko trafić do pokoju i położyć kres gorączkowym rozmyślaniom z kim to będzie człowiek mieszkał. Trafiło na Wojtasa, więc debel jakby nie było mocny. Chwilę po tym, jak zalogowaliśmy się w swoich czterech ścianach, zrobiłem obchód po skrzydle, żeby zobaczyć kto gdzie i z kim. W zasadzie oprócz naszej repry w tym fragmencie budynku nie mieszka nikt inny, więc hulaj dusza, piekła nie ma. Kiedy pierwszy raz po czterech latach przywitaliśmy się z Krzyśkiem Perzyńskim, dotarło do mnie, że zwyczajnie brakowało mi tego człowieka. Bestia, maszyna nie do zdarcia, zawodnik z charakterem zwycięzcy i jednocześnie dusza tego zespołu, wiecznie uśmiechnięty (poza boiskiem), no do rany przyłóż. Ten, kto był w Manchesterze w 2010, z całą pewnością potwierdzi, że jest to nieodzowny element tego zespołu. 

Chwilę po wrzuceniu toreb do pokojów, Trener zarządził zbiórkę, żeby dopiąć ostatnie sprawy formalne. Musieliśmy wyrazić zgodę na poddanie się ewentualnym testom antydopingowym, zaakceptować regulamin akademików i wypełnić ankietę, w której wymienialiśmy ciekawostki na swój temat. Hitem jak zwykle okazał się Rudy, który w rubryce "zawodnik który najbardziej cię inspiruje" wpisał "Me". Po wszystkim pozostało nam przygotować się do treningów, bo, jakby nie było, zaczęło się zgrupowanie. Małym problemem był sprzęt. Zawiodła firma kurierska i nie dostarczyła na czas kasków i rękawic, więc pierwsze zajęcia miały odbyć się na „pół gwizdka”. Tzn. no takie przynajmniej było nasze wyobrażenie i oczywiście jak zwykle rzeczywistość bardzo szybko wybiła nam te banialuki z głów.  Po Denver poruszamy się dwoma piętnastoosobowymi vanami. Jeden z nich niby zwyczajny, ale drugi wyglądał jak pojazd, grasującego gdzieś po amerykańskich autostradach, seryjnego mordercy. Uroczy czarno brązowy klekot z twarzą Colina w szybie po stronie fotela kierowcy. Tylko to sobie wyobraźcie ;) Z racji pogody vany zmieniły się w piekarniki na kółkach, ale to, jak się okazało, był absolutny pikuś, bo kiedy udało nam się dotrzeć na boiska, zrozumieliśmy z czym ten lakros w Denver się je. Otóż je się go z żarem, ogniem i płonącym brykietem. Przydzondzem go po afrykancku i bedem go zjad zwyczajnie nie wchodzi w grę. Pierwszy gwizdek, krótkie wprowadzenie i rozgrzewka. Po rundzie dookoła stadionu, każdego tak wysuszyło, że nawet śliny nie mieliśmy w ustach. Sztuczna murawa tylko dorzucała do pieca. Żeby oddać Wam to, jakie panowały tam warunki, to np. po rozciąganiu mięśni brzuchatych łydki w podporze (#pro) trzeba było „skakać” na rękach bo po pięciu sekundach po prostu murawa parzyła wewnętrzne części dłoni, a niektórym zawodnikom stopiły się lanki albo puścił klej przy podeszwach. Trening bez kompletnego sprzętu, jak można się domyślić, był raczej teoretyczny. Oczywiście żeby biegać, kask niepotrzebny więc od niedzieli słowo beczka wywołuje torsje, konwulsje i kojarzy się najgorzej na świecie. Beczka to takie jedno z ulubionych ćwiczeń naszych trenerów. Jest bardzo proste i polega ono na tym, że biegasz sprintem po obrysie boiska. Jak skończysz to uwierzcie mi nie wiesz gdzie jesteś. Płuca domagają się tlenu a ich pojemność nie pozwala zaspokoić potrzeb organizmu. Dyszysz, wszystko boli, serce  wali jak młotem a na deser dostajesz, w nagrodę za dobre wyniki, premię w postaci jeszcze jednej rundy. Jak ktoś z naszych będzie krzyczał w nocy przez sen to na bank będzie śniła mu się beczka.

Treningi treningami, ale to, co tygryski lubią najbardziej, to sparingi i, oczywiście, Św. Mikołaj! Codziennie nas brodacz odwiedzał i zawsze dostawaliśmy rzeczy wręcz wymarzone. W poniedziałek przyniósł nam kaski z naklejkami, rękawice i główki do kijów, we wtorek doniósł stroje meczowe i kolejną główkę, by dzisiaj dorzucić przekozackie torby na sprzęt. Co jak co, ale dla mnie ta kadra ma stajla! Kiedy więc dysponowaliśmy sprzętem, który pozwalał nam trenować na pełnych obrotach, należało go przetestować w warunkach bojowych. W planach mieliśmy trzy sparingi z Rosją, Szwecją i BYU. Niestety, ktoś się z kimś nie dogadał i ten ostatni trzeba było odwołać, a Szwecję przełożyć na dzień kolejny.  Oszczędzę sobie analizę spotkań, bo nie o to mi chodzi przede wszystkim. Rosję zwyczajnie rozjechaliśmy i poza paroma przebłyskami przeciwnicy nie istnieli. U nas natomiast walec rozjeżdżał zdezorientowaną Matuszkę bez żadnych skrupułów. Trzy bramki wsadził Mr Fundamental Patryk Piękoś, po dwie dołożyli Joachim, Bagin, Wojtas i Jan, a jedną zapakował Cyrek. Strzelał kwiat towaru eksportowego PLL. Dlatego tak mi się to podobało, ludzie na co dzień ze sobą rywalizujący, dali tej drużynie to, co mieli w sobie na dany moment najlepszego i wspólnymi siłami pokazali, kto tu rządzi. W obronie długie kije nie dały nawet cienia wątpliwości, kto ten mecz wygra, Baki wygrywał praktycznie wszystkie wznowienia, a Remik dzielił i rządził pod naszą bramką. Klasa!

Nazajutrz oprócz porannego treningu (ze względu na pogodę zaczynamy latać za motylami o godzinie 7 rano) nadeszła kolej na Szwedów. Sparing podzielono na dwie dwudziestominutowe połowy i jedna była całkowicie różna od drugiej. W pierwszej części wyglądaliśmy świetnie. Rozgrywaliśmy akcje starannie i szybko jednocześnie stwarzając masę okazji strzeleckich, ale brakowało wykończenia. Nie wiem co się stało w drugiej połowie ale nasza gra się całkowicie posypała. Może zabrakło pary w nogach albo zagotowały się głowy, ciężko jednoznacznie określić przyczynę. Ostatecznie przegraliśmy bodajże 7:1, ale Szwedzi to europejska czołówka. Przegrać z nimi to żaden wstyd i pomimo słabej drugiej części twierdzę, że jesteśmy mocną paczką i Czesi mogą zaczynać się martwić. Ciężko wkurzeni poszliśmy coś zjeść, po czym czekała na nas niespodzianka w postaci wyjścia na mecz miejscowej drużyny baseballowej. Mówiąc szczerze ten sport to całkowicie nie moja bajka. Nie rozumiem zasad, a samo widowisko nigdy mnie jakoś nie porwało. Na stadionie ludzie klaskali, a ja nie wiedziałem o co kaman i na dobrą sprawę czułem się tam dość nieswojo. Rzeczą najciekawszą z mojego punktu widzenia była organizacja spotkania. Stadion jest ogromny i wygląda jak wielka galeria handlowa z boiskiem w swoim centrum. Nie wiem jak to jest, że w Polsce każde wydarzenie sportowe na zawodowym poziomie musi być przeprowadzane w towarzystwie zastępu policji, przy całej masie radykalnych przepisów, a tutaj akurat nie. Może to ten nasz temperament, a może też chęć trzymania ludzi krótko, żeby nie próbowali nawet na trybunach warknąć? Tutaj można i napić się piwa, przejść między sektorami, w czym pomagali wielce uczynni i życzliwi stewardzi, czy spróbować swoich sił w tej dyscyplinie. Miałem wrażenie, że sport jest tylko dodatkiem do wielkiej imprezy. Mimo, że nie jestem fanem baseballu to przyznam, że wrażenie to wszystko zrobiło na mnie kolosalne. Przy okazji udało się nam zobaczyć centrum Denver no i w końcu człowiek mógł zobaczyć jak wygląda jułesej. Szare męczące Denver pokazało nareszcie swoje lepsze oblicze. Znaleźliśmy nawet polską knajpę gdzie i z kelnerką można było porozmawiać po polsku. Na ten czas  urzędujemy raczej na przedmieściach. Poza kampusem, który jest przecudny, okolica jest obskurna i absolutnie bez żadnego ładu i składu. Polecam jak najbardziej, ale jak dotąd to okoliczne góry, centrum i kampus.

Dzisiaj natomiast mieliśmy w końcu więcej czasu dla siebie. Odbyły się dwa treningi, w tym jeden na naszym ulubionym, topiącym buty, parzącym ręce boisku i poszliśmy na lancz. Wydaje mi się, że trenerzy zwalniają tempo mając na względzie, że przedstawienie dopiero się zaczyna. Żeby jakoś ugłaskać nasze zmasakrowane mięśnie ufundowali nam ciekawy podarek. Otóż siedząc sobie w pokoju słyszę nagle jakieś dzikie piski i salwy śmiechu. Wychylam się za drzwi i orientuję się, że coś dzieje się w łazience. Wpadam do środka, a tam dwa wielkie wiadra wypełnione lodem w których siedzą dwie trzęsące się kupy mięśni z wianuszkiem pozostałych zawodników w koło, którzy stojąc w kolejce w samych gaciach, z wyrazem twarzy i przerażonym i zaciekawionymi czekają na swoją kolej. Ja się nie odważyłem i chyba dobrze, bo jak wróciłem do siebie to słyszałem odgłosy jakby ktoś kogoś zwyczajnie skórował.

Ten wpis wypadnie chyba najgorzej, ale w sumie sam się o to prosiłem, odkładając na kolejne dni spisywanie wydarzeń. Zdjęć dzisiaj też nie będzie, ale szykuję dla Was obszerniejszą galerię. Będzie więcej oglądania niż czytania i opowiem to i owo o ceremonii otwarcia Mistrzostw, bo to już jutro! Zdradzę czym jest żyleta i przybliżę osobę Pana Stanisława.

Dzień dobry!

3 komentarze: